W sumie to nie, wiecie co, mam okropne ostatnie dwa tygodnie. Czuję, że jakbym zrobiła totalny regres w swoim leczeniu.
W głowie mam tysiące lękowych myśli, a każda zapętla następną. Moja głowa znalazła dziurę we wszystkim w czym się dało. Nawet tam, gdzie na sto procent jej nie było. Do tego, na drugim kanale (a mam ich w głowie ze czterdzieści), cały czas nadaje jakiś głosik, który strasznie martwi się o najbliższą przyszłość. A jest się o co martwić przecież…
Na kanale numer trzy gra zawsze jakaś melodyjka. Aktualnie Con la Brisa z nowej Czarnej Pantery (btw, jak ktoś nie widział, to Marvel w końcu wypuścił coś dobrego).
Wracając. Jestem załamana swoim stanem, moja głowa cały czas nadaje, nie jestem w stanie się ruszyć, zawalam obowiązki w pracy i nie odzywam się do swoich znajomych. A przecież, do cholery, już nie mam depresji.
Czyżby?
Mieliście kiedyś cukrzycę? Albo, nie wiem, nadciśnienie? Problemy z tarczycą? Może jakieś dziwactwa z sercem, przez które za każdym razem u lekarza musicie zaznaczyć kwadracik, że to choroba przewlekła?
Ja się dopiero uczę, że depresja to choroba przewlekła. I pomimo, że skończyłam leczenie, skończyłam niejedną terapię, jestem przygotowana na walkę z nią… to są dni, że przegrywam. Są tygodnie, że przegrywam.
Może będą i miesiące.
Czasem tak jest, każda choroba wraca. Czasem warto dać sobie moment na to, aby być w tej chorobie, pobyć w niej, odpocząć. Oglądam dzisiaj cały dzień seriale. No i trudno. Może tak miało być. Może tego potrzebowałam. Może jutro znajdę więcej siły.
My point is, czasem przegrywamy walkę, ale wojna toczy się nadal. I wygramy, tego nam życzę.